31.01.2018

Styczeń pod lupą



       Czy Wam również pierwszy miesiąc tego roku upłynął tak szybko? Dni przemykały mi przez palce tak, że nie nadążałam przekręcać kolejnych kartek w kalendarzu. Z grudniowej sielanki rzuciłam się w zwariowany tryb pracy, dni sesji zdjęciowych, podróży do Portugalii, nieudolnej adopcji psa, organizacji mojego wesela i wykorzystania każdej wolnej minuty na czas dla siebie oraz na sen. Styczeń ofiarował mi maraton w postaci zajętych dni, nowych odkryć świata, poważnych decyzji życiowych i odrobinki słodkiego weekendowego lenistwa w domu. Jak dokładnie wyglądał ten miesiąc? Zapraszam na wpis z serii Miesiąc pod lupą!      




   

Zawodowo


       Mam wrażenie, że cały styczeń upłynął właśnie pod mianem zawodowym. Pracowałam dzień w dzień, ale był to ekscytujący i pełen sukcesów czas! Udało mi się polecieć do pracy do Portugalii, gdzie każdego dnia miałam okazję podpatrywać kolekcje najlepszych projektantów świata. Nosiłam na sobie ubrania Prady, Miu Miu i zakochiwałam się kolejno w szpilkach od Jimmy Choo. Oprócz tego zrobiłam kilka sesji zdjęciowych dla sklepów, które rozszerzają swoją działalność na sprzedaż online. O tym, jak wygląda dzień pracy zdjęć dla sprzedaży online możecie poczytać tutaj (klik)

       Jednym z największych moich sukcesów tego roku zdecydowanie mogę uznać najnowszą kampanię dla Mi&CO, której efektów nie mogę jeszcze Wam pokazać, ale pozostańcie czujni! Pozowałam w pięknych wiosennych płaszczach, kaszmirowych sweterkach oraz kilku apetycznych zestawach bielizny, która podbiła moje serce. Wygoda, klasa i atrakcyjność.







Blogowo


       W styczniu zdaje się, że blog delikatnie zwolnił i nie budzi już tak wielkiego zainteresowania. Jakkolwiek Wasza aktywność na instagramie wzrosła dwukrotnie, co bardzo mnie cieszy. Uwielbiam mieć z Wami codzienny kontakt, gdzie wymieniamy się przemyśleniami, opowiadamy o tym, co nas poruszyło i życzymy sobie miłego dnia. Dziękuję Wam z całego serca za to, że jesteście w każdej postaci, czy tutaj na blogu, czy też na instagramie. Dodajecie mi skrzydeł tak ogromnych, że zakwitła we mnie gotowość do zmian. W tym miesiącu zaczęłam pracę nad swoją pierwszą książką. Między sesjami zdjęciowymi zamierzam oddawać się tworzeniu powieści. Nie zdradzę Wam jeszcze o czym ona będzie, ale z pewnością zaważy to na regularności bloga. Jakkolwiek pamiętajcie, że bezustannie piszę dla Was!

       Na Paulina G Lifestyle pojawiło się 7 wpisów z czego najchętniej czytane to:







       Serdecznie zapraszam!






Sielankowo


        Styczeń nie rozpieszczał mnie, jeśli chodzi o czas wolny, ale mimo to miałam chwile, które wykorzystywałam na rozkoszowanie się kawą, czytaniem Waszych blogów, czy chociażby jednodniowym zwiedzaniem Guimaraes w Portugalii. Relację z tej wycieczki możecie zobaczyć, klikając tutaj.

       Były momenty na romantyczną kawę lub naleśniki z moim narzeczonym, a w ostatni weekend miesiąca udaliśmy się razem z J na kolację, gdzie sushi kręciło się nam pod nosami, a my wybieraliśmy ulubione talerzyki z sushi, awokado, mlekiem kokosowym i azjatyckimi pysznościami. Miejsce idealne dla miłośników jedzenia!  

       W tym miesiącu świętowałam po raz pierwszy Święto Trzech Króli w Hiszpanii. Dzień ten spędziłam z hiszpańską rodziną. Przygotowałam dla nich tradycyjny obiad z polskiej kuchni, obdarowaliśmy się prezentami i śmialiśmy się, grając w gry aż do późnej nocy. Wyjątkowo spodobał mi się symboliczny sposób związany z Pismem Świętym i prezentami, które zostały przygotowane dla Jezusa przez Trzech Króli. Dzień wcześniej mogłam zobaczyć również huczną paradę Króli wędrujących przez miasto. Podróżowali oni w kolorowych karocach i rzucali wszystkim przechodniom cukierki. Radość i nadzieja w dziecięcych oczach była wzruszająca! Sama przez chwilę uwierzyłam, że Trzej Królowie naprawdę odwiedzają domy i zostawiają prezenty! 





 

Zakupy


       Wspomniane wyżej święto zaowocowało w tajemnicze podarki w moim domu. Po przebudzeniu się w Święto Trzech Króli znalazłam prezenty! Wzbogaciłam się w leginsy oraz matę do ćwiczeń, co ostatecznie zmotywowało mnie do pierwszych treningów oraz komplet biżuterii.

    Jeśli chodzi o zakupy to w tym miesiącu z ulgą dla mojego portfela- zaopatrzyłam się tylko w przeceniony sweterek z H&M oraz odżywkę do włosów Natura Siberia. Któraś z Was używała? Jestem bardzo ciekawa jak sprawdzi się na moich włosach. Na łowienie wielkich okazji na wyprzedażach niestety nie miałam czasu. Marzyłam o nowym płaszczu. Tym karmelowym lub w kratkę, idealnie dobranym do moich długich ramion, ale zanim się obejrzałam sklepy przemieniły się w istną apokalipsę, a wyprzedaże skończyły się zbyt szybko jak dla mnie. Jakkolwiek moja przyszła teściowa sprawiła mi wielką niespodziankę i w poniedziałkowy wieczór zapukała do moich drzwi przynosząc torbę ubrań z Primarka. Dzięki temu wzbogaciłam się o sukienkę w kwiatki, sweterek i body. Szczęściara ze mnie, wiem. Inaczej, pracując po tyle godzin dziennie,zakupy były ostatnią myślą, która przyszłaby mi do głowy. Teściowa pomogła, co za cud.





4 najlepsze zdjęcia instagrama

  
A oto zdjęcia stycznia, które wzbudziły największe zainteresowanie na instagramie, gdzie mam nadzieję już niedługo się zobaczymy.






A jak minął Wasz styczeń? Czekam na Wasze komentarze!


27.01.2018

Zanim kupisz ubrania online – kulisy e-commerce



       Przeglądasz stronę internetową, przesuwasz suwak w dół i w dół niczym w transie. Jedna sukienka bardziej kusząca od drugiej, bluzka tak piękna, że kolejna do kolekcji to przecież jeszcze nie koniec świata. Poza tym co, jeśli chodzi o tą torebkę? Na zdjęciu wygląda genialnie! Niewiele myśląc klikasz przycisk Kupuj, podekscytowana dopełniasz ostatnich formalności, płatności i za kilka dni jest- Twój wymarzony produkt z internetu! Zastanawia mnie czy częściej jesteś zachwycona zakupem czy wręcz przeciwnie- zostajesz rozczarowana? Nie mam wielkiego doświadczenia  z kupowaniem ubrań online. Należę do nudnych tradycjonalistek, które wolą przymierzyć, powyginać się w przymierzalni, dotknąć i dopiero kupić,  chwaląc się zdobyczą. Mam jednak ogromne doświadczenie w pracy e-commerce, czyli w procesie sprzedaży produktów, które Ty bardzo często oglądasz na stronach internetowych. Pomyślałam sobie Nie będę zołzą i odsłonię kulisy sesji zdjęciowych na sprzedaż online.






Jak to wszystko wygląda?

Opisać to można jednym słowem- nieskończoność. Dlaczego?

Dzień rozpoczyna się niewinnie. Niczym królewna rozsiadam się z kubkiem gorącej kawy na krześle i przez następną godzinę staram się rozbudzić. Plotkuję z wizażystką, która w tym czasie stara się mnie upiększyć, podpatruję marki kosmetyków i triki makijażowe. Moje osobiste warsztaty, w które wkręcam się coraz bardziej. Zaraz potem zazwyczaj ta sama pani ujarzmia moje włosy i jestem gotowa! Jedno selfie przed rozpoczęciem sesji zdjęciowej i gdy tylko odchodzę od lustra zaczyna się prawdziwa walka. Sadzają mnie w przymierzalni, stylistka wraz z asystentką stawiają obok mnie boleśnie długie wieszaki pełne ubrań i uśmiechając się do mnie niepewnie mówią: „Dzień dobry! Dzisiaj musimy się sprężyć.” Moje doświadczenie mówi, że zawsze przy takiej pracy musimy się sprężać, więc przebieram się w pierwszy naszykowany dla mnie outfit i zaczynam odliczanie...

       Pierwsze testy, sprawdzanie światła i ostatnie poprawki na białym tle po czym kilka minut później tempo w studio znacznie przyspiesza, atmosfera ożywa, w głośnikach rozlega muzyka, a wszyscy, stając się jedną drużyną zaczynamy pracę. Ustawiam się w wyznaczonym przez fotografa miejscu, a stylistka zaczyna głaskanie mnie, odpowiednie układanie ubrań, dopinanie ostatnich guzików i modelowanie materiału bluzki tak, aby wyglądał on zniewalająco, a tym samym naturalnie. Nad takim lukiem „I don’t care” pracuje się czasem bardzo długo. W tym wypadku nie wystarcza zwykłe przyklepanie bluzki. Tutaj po kilka razy modelka jest głaskana, bluzka naciągana, naprężana, skubana i do dzieła- teraz czas na mnie! Poza, ruch, dźwięk aparatu, lampa, spojrzenie, ruch! Gdy tylko czuję jak spinacz zsuwa mi się z pleców za luźnej sukienki, a zza paska u torebki wystaje taśma, która miała za zadanie podtrzymywać „tą ładniejszą” stronę produktu, zatrzymuję się. Stylistka podbiega do mnie i po raz kolejny poprawia moją kreację, naciąga mankiety i układa lejące się materiały. W tym samym czasie wizażystka korzysta z okazji i pudruje mi nosek, a zaraz potem układa pukle moich loków. „Bezsensu” – dodaję po cichu z myślą, że już za sekundę znów zacznę pozować i całe układanie trafi szlag. Gdy mamy już TO zdjęcie przechodzimy do pobocznych zdjęć, czyli ujęcie profilu, tyłu oraz szczegółu danego ubrania. Zaraz potem stylistka rzuca hasło: „Change!”, a ja maszeruję po kolejną kieckę czy bluzkę. Męczę się przy zapięciu jednego durnego buta, pocę się, sapię i gdy tylko odnoszę zwycięstwo spotykam się z wybrednym wzrokiem stylistki. „Nieeee.... te sandały jakoś mi tu nie pasują. Załóż te botki, lepiej wyglądają.” Może i lepiej, tylko po ośmiu godzinach i tylu włożonych na mnie kreacjach kompletnie nie zawracam sobie głowy co też wygląda ładniej, a co też nie. Chciałabym, żeby było wygodnie, szybko i sprawnie. Czasem zwyczajnie wyłączam się, bujając w obłokach, stwarzając pomysły na nowe posty czy plany na kolejne dni.






 Wykonanie zdjęć do jednego outfitu na zwykłą stronę internetową to chwila pięciu minut, natomiast zestawień ubrań dziennie może być ponad sto! Taki dzień zdaje się nie mieć końca!

Nadchodzi czarna godzina. Nagle wszystko zlewa mi się do kupy, kolory, ani fason nie mają już znaczenia. Nie pamiętam, które ubrane miałam już na sobie, a moje ciało przybiera wyuczone przeze mnie pozy. Pim, pam! Profil, tył, zmiana! Raz... dwa... trzy...

Wieszak czyha na mnie bezlitośnie, a ja błagalnie zerkam na wskazówki zegara. Przesuwam wzrokiem po linii czekających na mnie ubrań i wzdycham głośno. Bardzo często razem z drużyną umilamy sobie takie monotonne dni, włączamy muzykę, tańczymy, czy plotkujemy dosłownie o wszystkim. Nie brakuje również momentów na te żartobliwe i głupkowate zdjęcia, przecież nie musimy zawsze być poważni!






Ostatnie zdjęcie i magiczne okrzyki „Koniec! Skończyliśmy!”słyszę już jakby poza mgłą. Wchodzę do swojej przebieralni, siadam na krześle i nie mam nawet siły ponownie ubrać się w moje ubrania. Całe ciało krzyczy o odrobinę spokoju, ręka podrapana przez suwaki i metki, szyja boli od prostych poz (tych, dzięki, którym ubrania nie gniotą się), paznokcie połamane od zapinania guzików i ściągania przeraźliwie obcisłych jeansów. Zerkam na moje zdjęcie na wielkim ekranie. Uśmiecham się a nim, stawiając nogę do przodu. Na stopach mam przepiękne szpilki, a zwiewna sukienka delikatnie muska moje kolano. W dłoni trzymam świecącą się torebkę i myślę sobie: „Wow.. gdybym znalazła TAKĄ sukienkę z pewnością kupiłabym ją! Tylko gdzie ją znaleźć? Przecież ta ze zdjęcia strasznie elektryzowała się, gniotła przy każdym, nawet najmniejszym ruchu, a dekolt nie leżał kompletnie. Na zdjęciu taka piękna, gustowna... Ah! Magia! O marketingowych chwytach pisałam już gościnie na blogu u Marzeny (tutaj -> Kreowanie marki oczami modelki), gdzie serdecznie zapraszam do odkrywania tajników tworzenia wizerunku marki w świecie mody.

Oczywiście nie każde kupowanie online grozi porażką. Są marki, które sprzedają świetny towar, nie kłamią na zdjęciach i podają skrupulatnie wymiary. Kupowanie online naprawdę może być fajne, ale ja od zawsze jestem nudną tradycjonalistką. Wolę iść do sklepu, pomacać,powyginać się w przymierzalni i być zadowoloną z zakupu. 






 A Wy? Jakie macie doświadczenia związane z kupowaniem online? Chętnie poczytam o Waszych przygodach i z przyjemnością doradzę lub odpowiem na nurtujące Was pytania!


Ściskam,
 Wasza Paulina G Lifestyle





23.01.2018

Odkrycie stycznia – Guimaraes



       Mam taką przypadłość, że zawsze ląduję w dziwnych miejscach. Kilka lat temu była to wsypa Tajwan, gdzie azjatycka kultura z początku przerażała mnie i wprawiała w osłupienie lub z Koreą, gdzie na samą myśl o jej inności i dziwactwach przewracałam oczami. Każde miejsce powoli odkrywałam, stopniowo zaczynałam ufać, a niespodzianki w postaci dzikich plaż, uroczych kawiarenek, uprzejmości ludzkiej i samych pięknych momentów objawiały się przede mną jak na zawołanie. Kilkuletnie doświadczenie w podróżowaniu i zmianie adresu co trzy miesiące nauczyło mnie, że każde miejsce zasługuje na szansę do poznania. Powolnego odkrywania, rozkoszowania się chwilą i co najważniejsze-akceptowaniu inności. Jakkolwiek lubię działać na opak i gdy tylko dowiedziałam się, że lecę do Guimaraes, małego miasteczka położonego w północnej części Portugalii stworzyłam litanię „Dlaczego” Dlaczego tam? Dlaczego nie zachwycająca Lizbona albo popularne Porto? Dlaczego aż na dwa tygodnie? Dlaczego akurat Guimaraes?!





       Pierwszy dzień odpłacił mi się tym samym pesymizmem. Niebo spowite było szarymi, ciężkimi chmurami, jak gdyby igrało ze mną w niebezpieczną grę i straszyło mnie. Co kilka godzin deszcz mżył, pusząc moje włosy i zraszając płaszcz. Ludzie skuleni pod parasolkami, brudne budynki i szare ulice. Jakby jeszcze tego było mało Portugalczycy okazali się dziwnie niedostępni, zamknięci i zupełnie jednolici z aurą pogodową- zimni. Przy powitaniach podawali mi sztywno dłoń lub kiwali głowami, bąkając koślawym angielskim „Hello, Welcome to Portugal”. Zapomniałam! Nie była to słoneczna Hiszpania, gdzie wszyscy całują się na powitanie w policzki i od pierwszej minuty plotkują ze sobą, jakby znali się od lat. Witamy w Portugalii! Tak odmiennej i intrygującej tym samym. Guimaraes! – Poznajmy się bliżej!

       Przyszło mi mieszkać w samych centrum miasteczka. Otoczona ciasnymi kamieniczkami i stadem gołębi, zaglądających w okna hotelowego pokoju, przez pierwsze dni odkrywałam najbliższe kawiarenki, sklepiki i uliczki. Miałam szczęście,że pomieszkiwałam dosłownie przy słynnym Placu Santiago , gdzie życie towarzyskie kwitło każdego dnia, a ja powoli wtapiałam się w rytm i atmosferę miasta. Dość szybko spostrzegłam, że oczywiście nikt tutaj nie spieszy się oraz głównymi mieszkańcami są osoby w podeszłym wieku. W tygodniu obserwowałam ich powolne spacery i postukiwania laskami o kamienne uliczki. Z głośnym pochrapywanie czytali gazety i sączyli kawę, a gdy tylko wchodziłam do kawiarenek czy restauracji wszystkie oczy zwracały się ku mnie- dwumetrowej, kosmitce z Polski. Na ich twarzach rysowało się pytanie: Skąd ona się wzięła i co tu robi?” Jakkolwiek szybko zaprzyjaźniłam się z nowymi sąsiadami, łamiąc ich portugalskie, zimne nastawienie. Zupełnie jak my, Polacy. Przypominałam sobie na każdym kroku, uśmiechając się smutno. Przyjaźni, uprzejmi, lojalni, żartobliwi, ale chłodni i zamknięci.







       Sobota! Upragniony weekend i wolny dzień od pracy. Zanim wydostałam się z łóżka miałam już szczegółowo zaplanowany dzień. Zobaczyć zamek, zakupy, spacer po uliczkach i bliższe poznawanie miasteczka wypełnione robieniem zdjęć. Jak wielkie było moje rozczarowanie, gdy po rozsunięciu rolet przywitało mnie ponownie szare niebo... Nie poddałam się. Założyłam czarne botki, biały golf, płaszcz i ruszyłam na prawdziwe przywitanie z Guimaraes!

       Przeniosłam się w czasie! Spacerowałam między ciasnymi uliczkami, wsłuchiwałam się w stukot moich butów o stare brukowe drogi i rozglądałam się uważnie dookoła. Co chwilę krajobraz obdarowywał mnie bujną kolorystyką kamieniczek, uroczych restauracji i lokalnych sklepików. Malutkie drzwi wejściowe do sklepów z pamiątkami i aromat świec wydobywał się na plac tworząc jeszcze bardziej przytulną atmosferę. Średniowieczna architektura zaskakiwała mnie z każdym krokiem. Śmieszne budynki, które przyklejone do siebie znacznie różniły się wysokością i stylem. Jedna kamieniczka wyłożona malutkimi niebieskimi płytkami, a obok niej solidny brat, opatrzony drewnianymi balami i białą, odpryskującą farbą. Zaraz za rogiem wychylał się taras żółtego domku z czerwonymi dachówkami. Gwar i muzyka dobiegająca z barów dopełniała magicznej i sielskiej atmosfery starego miasteczka Guimaraes. Nie mogłam odmówić sobie filiżanki parzonej kawy wypitej na wielkim placu Santiago i głębokim westchnieniom zachwytu nad prostotą życia w takich miejscach. Każda restauracja ma swoje stoliki na zewnątrz, gdzie można grzać się na słońcu (gdy ktoś ma szczęście do ładnej pogody) i napawać się pięknymi widokami. Czas spędzony w tym zabytkowym miasteczku pozwolił mi zwolnić i przyjrzeć się kolebce Portugalii. Bowiem Guimaraes było pierwszą stolicą tego kraju, a obecnie jest ważnym ośrodkiem turystycznym i  historycznym. Spacerując między uliczkami wyobrażałam sobie życie średniowiecznych mieszkańców, zaglądałam do okien kamieniczek i zadzierałam głowę do góry, podziwiając kolorową i delikatnie niechlujną architekturę. Czas zwolnił, a ja z pewnością wrócę do tego miejsca ponownie! Mam nadzieję, że następnym razem błękitne niebo i odrobinę słońca zaszczycą mnie swoją obecnością.







       A dla laików historycznych Guimaraes ma przepiękny zamek, który stanowi główną atrakcję miasteczka. Mnie jednak przyprawił on o gęsią skórkę i dreszcze. Zimne mury, szare budowle i krople deszczu ociekające po ceglanych ścianach...bhr! Nic nie zapraszało mnie do środka, a więc obeszłam obiekt dookoła i grzałam się w objęciach ciasnych uliczek, sklepików z pamiątkami oraz średniowiecznej atmosferze zabytkowego miasteczka. Taka ze mnie marna turystka.



Ściskam Was mocno, tym razem z Portugalii!




19.01.2018

Kochaj- to takie proste!



       Zakopuję się w łóżku zmęczona po całym dniu. Pod nogi podkładam sobie olbrzymie poduchy i czuję jak krew znów zaczyna krążyć własnym umiarkowanym rytmem. Cały dzień na nogach w szpilkach zdecydowanie daje o sobie znać.  Ostatnie tygodnie nie były  łatwe.  Sezon ruszył pełną parą, a ja ku memu zdumienie mam coraz więcej pracy i sesji zdjęciowych. Zawsze jawi się to jako wymarzone zajęcie, które trudno nazywać pracą, ale moje ciało woła o wypoczynek. Nogi bolą, głowa pęka, skóra wysyła czerwone sygnały na nadmiar kosmetyków kolorowych, a ciało odmawia posłuszeństwa. Co to był za tydzień! Dziesięć godzin sesji zdjęciowych do tego dojazdy do domu i głęboki sen. Satysfakcja, radość z wykonywanej przeze mnie pracy i małe gesty które zdecydowanie ratowały każdy mój dzień.

Drobne gesty mówią najwięcej


       Niespodziewany telefon od mamy, która  dzwoni, aby życzyć mi miłego dnia. Romantyczna wiadomość od narzeczonego, dodająca siły i wytrwałości w pracy lub przygotowany  na wynos obiad. Uroczy gest przyszłej teściowej która przyniosła mi torbę pełną ubrań z Primarku z troski, że przecież ostatnio tyle pracuje że nie mam czasu na polowanie na wyprzedażach. Uśmiech ekspedientki w piekarni, która podaje mi kawę z croissantem i szczere „przepraszam” od mężczyzny który trącił mnie swoim ramieniem próbując złapać pociąg w ostatniej sekundzie.






      Drobne gesty które roztapiają moje serce. Młoda dziewczyna biegnąca w szpilkach za kobietą z wózkiem, której pociecha zgubiła pluszaka, staruszkowie wychwalający psy sąsiadów zamiast zawzięte krzyczenie i narzekanie, że znów czworonogi sikają nie tam gdzie trzeba. Czy świat nie jest wtedy piękniejszy? Czy nie uśmiecha nam się promienniej? Czy nie żyje nam się lepiej?


Prawo dawania jest bardzo proste. Jeśli pragniesz radości, dawaj radość. Jeśli miłość jest tym, czego poszukujesz – zaoferuj miłość. Jeśli pragniesz materialnego bogactwa – pomagaj innym stawać się bogatymi. [Deepak Chopra]



       
       Dzisiaj wychodzę do pracy z większym uśmiechem. Siadam do taksówki i z uprzejmością zaczynam rozmowę z zazwyczaj gadatliwym kierowcą. Wchodzę do studia i witam się z każdym z osobna. Zauważam nową fryzurę wizażystki i pytam stylistki jak minął miesięczny urlop w Brazylii. Już po chwili asystent fotografa przynosi mi kawę z mlekiem, moją ulubioną, a ja pożyczam mu obiecaną książkę. Wymiana gestów, dobroci i miłości. Zupełnie niewymuszona, bo czy nie łatwiej jest wtedy przeżyć każdy kolejny dzień z uśmiechem na twarzy i szczerą radością wypełniającą ciepłem nasze serca.  





      Życzę Wam moi kochani jak najwięcej takich ciepłych gestów codzienności. Pocałunku o poranku, słów motywacji i uznania. Świeżych kwiatów i uśmiechu, rzuconego przez pana listonosza. Tym samym nie zapominajcie, że dawanie też jest fajne! Przytul mamę, powiedz jak bardzo kochasz swoją drugą połówkę i zapukaj do sąsiadki z ciastem domowej roboty.


Kolorujmy świat przez drobne gesty miłości!


Miłego dnia, a to już przecież piątek!



14.01.2018

Deltebre- powiew lata



       Dopijam ostatni łyk kawy, zarzucam gruby szal na ramiona i wychodzę z domu. W mojej głowie kłębi się tysiące myśli o goniących projektach, wylocie do Portugalii i zimowych wyprzedażach, na które z barku czasu nie mogę iść. Może to i lepiej- myślę optymistycznie i otwieram drzwi klatki schodowej. Zimny i wilgotny wiatr uderza moje policzki tak, że kulę się i krzywię z niesmakiem, dziękując sobie w duchu, że zrezygnowałam dzisiaj z włożenia ulubionych jeansów z olbrzymimi dziurami na kolanach. Mieszkam w Hiszpanii, ale to wcale nie oznacza, że zapomniałam o uczuciu zimna, zlodowaciałych dłoniach i gęsiej skórce. Jestem chyba jedyną osobą, która nawet w Hiszpanii zawsze nosi czapkę i podwójne skarpety, a gruby sweter to warunek przetrwania dnia. Kiedy mam już dosyć zimna i oprócz hektolitrów wypitej herbaty potrzebuję czegoś na rozgrzanie zawsze wracam do wspomnień z minionego lata. Przeglądam zdjęcia, uśmiecham się na myśl o przeżytych przygodach i niemalże czuję promienie słońca, dotykające moją twarz. Pod stopami mam gorący piasek, w oddali słyszę szum fal, a moje ciało przykryte tylko kwiecistym bikini chłonie słońce, rumieniąc się. Tak swobodnie i beztrosko po namiastkę raju. Dzisiaj zapraszam Was na powiew lata i smak przygody!






Smak przygody


     To było w sierpniu, kiedy jeszcze niczego nieświadoma przyleciałam do Hiszpanii na wakacje. Razem z moim chłopakiem zadecydowaliśmy spędzić kilka dni w malutkim miasteczku położonym na wybrzeżu Costa Daurada w Katalonii. Malutkie plaże ulokowane między klifami, ogromne fale, rozbijające się o skały, krzyk mew, mięciutki piasek pod stopami i nieograniczona ilość wolnych godzin wypełnionych spacerami, pływaniem w morzu i pluskaniem się w basenie. Nie brakowało nam też wtedy wina, owoców morza i słodkich deserów. Istny raj i tym samym ogromna nuda dla takich podróżników jak ja i mój narzeczony. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że pakujemy się i odwiedzimy jedno z najbardziej spektakularnych miejsc w okolicy. Ostatniego dnia naszej rezerwacji w hotelu wpakowaliśmy się do auta razem z naszymi kolorowymi dmuchanymi kołami ratunkowymi i wyruszyliśmy w drogę!

       Podczas godzinnej jazdy kierowaliśmy się cały czas na zachód. Nasze oczy cieszył krajobraz górski, kuszące restauracje i baseny z rześką wodą idealną do schłodzenia w trakcie podróży. Zauważyłam, że im dłużej jedziemy, tym mniej zabudowań, ludzi i sklepów. Drogi znacznie zaczęły się zwężać, a po obu stronach zostaliśmy otoczeni polami ryżowymi, rozciągającymi się na kilometr. Nie miałam pojęcia dokąd jedziemy, miałam dziwne wrażenie, że zmierzamy w kierunku pustyni i jak okazało się później – nie myliłam się. Dotarliśmy do Deltebre, miejscowości położonej w pobliżu delty rzeki Ebro. Po zaparkowaniu auta spodziewałam się kolejnych godzin na plaży i spacerów w celu odkrycia nowej okolicy. Mój narzeczony jednak ogłosił, że bierzemy najpotrzebniejsze dla nas rzeczy takie jak woda, krem z filtrem, okulary słoneczne i wyruszamy w podróż! W pobliżu nie mogłam znaleźć żadnych sklepów, ani też zabytkowych budynków godnych zwiedzania. Jedna mała restauracja przy plaży i długo długo nic... zupełnie jak na pustyni! Po kilku minutach skojarzyłam, że jesteśmy na jednej z dłuższych plaż wybrzeża, która prowadzi do latarni morskiej, a ciągnące się kilometry obok to przestrzeń, należąca do rezerwatu przyrody. Nagle słońce zaczęło parzyć moją skórę mocniej, a podekscytowanie na myśl o nadchodzącej podróży dodało mi jeszcze więcej energii. Zdjęłam buty, założyłam okulary przeciwsłoneczne i pobiegłam na spotkanie przygody!







Smak lata


    Pamiętam parzący piasek pod stopami i mój głośny pisk, kiedy skakałam do góry, starając się uciec od gorącej ziemi. Pamiętam morską bryzę, plączącą moje włosy i szum fal jako jedyny odgłos, dobiegający moich uszu. Pamiętam to uczucie wolności, gdy zdałam sobie sprawę, że w tym miejscu nikt nie może mnie znaleźć. Byłam tam tylko ja,mój narzeczony i krzyczące mewy. Zapomniałam o mediach społecznościowych i istnieniu telefonów, nie potrzebowałam ubrań ani biżuterii. Ubrana w cienkie body łapałam promienie słońca, biegnąc wzdłuż plaży i czułam, że cały świat zaginął. Została tylko ta pustynia. Całe cztery kilometry ciągnącej się plaży, gdzie po prawej stronie fale moczyły moje stopy, a po lewej rozciągał się widok na wydmy usypane z piasku i pustynne rośliny. Raz na jakiś czas mogłam obserwować ptaki nieznanego mi gatunku, które przylatywały karmić swoje małe pociechy. Wydmy ogrodzone były ciernistymi kolcami tak, aby nikt nie mógł tam wchodzić i niszczyć przyrody. Z daleka obserwowałam ten magiczny widok. Miejsce, które nie było dostępne dla człowieka. Raj, który zwierzęta mogły mieć tylko i wyłącznie dla siebie. Cisza i spokój, jaką podarowały właśnie temu miejscu.

      Przez cztery kilometry  szliśmy żwawym tempem, zatrzymując się co jakiś czas przy dziwnych śladach, pozostawionych na piasku lub w celu zrobienia zdjęć. Gdy doszliśmy do latarni morskiej opadaliśmy z sił. Słońce parzyło coraz mocniej, mój brzuch burczał z głodu, a skóra nie bawiła się już tak dobrze w słonym piasku i powietrzu. Dziwne uczucie paniki, a tym samym ekscytacji ogarnęło moje ciało. Wiedziałam, że żadne auto nie przebije się przez wysoko usypane wydmy, pustkowie i rezerwat przyrody, na który jest zakaz wstępu. Niesamowita adrenalina szeroko otwierała moje oczy, ciało zapomniało o zmęczeniu, a nogi gotowe były do kolejnej podróży. Łącznie przeszliśmy tego dnia osiem kilometrów. Osiem kilometrów pełnych relaksującego spaceru po rozgrzanym piasku. Mnóstwo godzin wypełnionych spokojem i ciszą, przerywaną krzykiem mew i szumem fal. Nie widziałam żadnych budynków, ani restauracji. Zapomniałam o luksusowych hotelach, kuszących swoją ofertą oraz o przepełnionych budkach z pamiątkami za kilka euro. Była tylko ta mała cząstka wielkiego świata, tak odosobniona i pusta. Zupełnie zapomniana przez człowieka, a tym samym tak szczęśliwa z tego powodu. Miejsce, gdzie działalność człowieka nie zniszczyła natury i nie zabrała wolności żyjących tam zwierząt. Z podroży wróciłam wyciszona i oczarowana. Wycieńczona i spalona słońcem owszem, ale czymże to było w porównaniu do tak pięknego doświadczenia i krajobrazów?

 







      Dzisiaj, gdy na dworze zimno, a wiatr huczy za oknem. Siadam na kanapie z kubkiem gorącej herbaty i rozgrzewam się przy wspomnieniach tego dnia. Oglądam zdjęcia, uśmiechając się do nich szeroko i zastanawiam się jak wygląda to miejsce teraz. Mój prywatny sposób na rozgrzanie się w środku stycznia, kiedy zdaje się, że zima nie ma końca, a słodkie leniwe wakacje świąteczne właśnie dobiegły końca. 

       A jaki jest Twój sposób na najbardziej mroźne dni?     





10.01.2018

Odkryte perełki kosmetyczne – PuroBio



       Gdy tylko zaczynałam skrobać swoje pierwsze posty na blogu zarzekałam się, że nie będę pisać o kosmetykach. Przecież jak to! Ja? Podróżniczka i minimalistka, która na co dzień pracuje jako modelka i ma po dziurki w nosie kosmetyków, pędzli, cieni, podkładów itd.! Niby co miałabym pisać o mazidłach, które jak najszybciej zmywam z twarzy, gdy tylko przekroczę próg mieszkania po powrocie z sesji zdjęciowej. Uwielbiałam rytuał oczyszczania, nawilżania i szeroko pojętą pielęgnację twarzy. Podczas mojego półrocznego pobytu w Korei oczarowana zostałam naturalnymi kremami, maseczkami w płachcie, piankami do mycia twarzy i oh... długo mogłabym tak wymieniać! Miałam tego pod dostatkiem! Nie zdawałam sobie wtedy jednak sprawy, że pielęgnacja twarzy to także dobór odpowiednich kosmetyków do makijażu. Tak też rozpoczęłam poszukiwania swoich idealnych perełek. Dzisiaj opowiem Wam o PuroBio .Marce, która sprawiła, że polubiłam się malować. Produktach, które zdecydowanie mogę Wam polecić i w ramach tego łamię swoje postanowienie sprzed dwóch lat, a co! Podzielę się z Wami perełkami kosmetycznymi. Być może którejś z Was one również zawrócą w głowie?





Skąd? Gdzie i za ile?

  
       Na początek informacje ogólne. Kosmetyki produkowane są we Włoszech. Szczycą się certyfikatem produktów organicznych, które nie posiadają w swoim składzie parabenów i niebezpiecznych dla skóry syntetyków. Wszystkie produkty są testowane na zawartość niklu, które wykluczają możliwość alergii. Kosmetyki są zatem idealnym wyborem dla osób z wrażliwą skórą. Marka troszczy się również o bezpieczeństwo zwierząt, dlatego też produkty nie są testowane na zwierzętach, dowodem czego jest certyfikat wegański.

       Jak wiecie na co dzień pracuję jako modelka. Każdego dnia na moją skórę lądują kilogramy nieznanych mi kosmetyków. Daje mi to ogromną możliwość poznania i przetestowania nowości, jak i również ryzyko obciążenia skóry, alergii i innych podrażnień. Dlatego też, gdy nie jestem w pracy, a nadal chcę wyglądać świeżo i promiennie sięgam po organiczne i bezpieczne w użyciu kolorowe kosmetyki do makijażu. Właśnie tak trafiłam na PuroBio. Ze względu na troskę o moją cerę i zdrowie przy dalszej pracy jako modelka. Chcąc nie chcąc to własnie moja twarz jest narzędziem mojej pracy. Ciekawe jak spisały się u mnie produkty PuroBio? Zapraszam na recenzję!

BB CREAM SUBLIME 01


       Na pierwszy ogień idzie podkład, bez którego obecnie nie wyobrażam sobie mojego makijażu. Jego konsystencja jest tak lekka, że w ciągu dnia nie odczuwam, że noszę na cerze jakikolwiek kosmetyk. Podkład idealnie stapia się ze skórą i nie podkreśla suchych skórek lub zmarszczek. Bardzo ważne jest również to, że mimo dobrego krycia nie daje efektu maski. Doskonale przylega do skóry, nadając cerze promienny i naturalny wygląd. Konsystencja produktu  jest kremowa i lekka. Osobiście nakładam podkład na twarz palcami, ponieważ po kontakcie z ciepłą dłonią lepiej rozsmarowuje się na twarzy tworząc „drugą naturalną skórę”. Jakkolwiek kilka razy w całości wykonałam makijaż pędzelkiem i kosmetyk również świetnie zareagował.





        Z pewnością zapytacie jak długo podkład trzyma się na twarzy. Ze względu na moją pracę w wolne dni nie lubię mieć na swojej skórze makijażu przez cały dzień. Zazwyczaj borykałam się z uczuciem ciężkości lub nadmiernego przetłuszczenia się cery. BB CREAM SUBLIME sprawił, że pokochałam codzienne wykonywanie makijażu. Zdaje się, że mojej cerze kosmetyk również przypadł do gustu. Nie pokazują się żadne suche skórki, niedoskonałości czy zaczerwienienia. Makijaż nie jest jednak bardzo trwały, czego jednak nie ma się czemu dziwić. Nakładamy przecież na twarz składniki aktywne, które mają pomóc naszej skórze, a nie farbę do malowania ścian. Jakkolwiek krycie podkładu uznaję za dobre i jak najbardziej naturalne.

BB CREAM SUBLIME 01 od kuchni


       Gama kolorystyczna podkładu nie jest zbyt szeroka. Są trzy odcienie jasny 01, średni 02 i ciemny 03. Na początku zdawało mi się, że jest to zwyczajne niedopatrzenie, bo przecież jak miałabym dobrać odpowiedni dla mnie odcień. Okazało się, że martwiłam się zupełnie niepotrzebnie. Wybrałam odcień jasny 01 i muszę stwierdzić, że zauważyłam magiczne właściwości podkładu. Przy nakładaniu kosmetyk zdaje się być zdecydowanie ciemny, jednak po kontakcie ze skórą automatycznie kolor ociepla się i zaczyna się gra w kameleona. Podkład idealnie dopasowuje się do naturalnego koloru skóry, z czego jestem bardzo zadowolona!

          Czas na wielką ucztę, czyli składniki aktywne w produkcie. BB CREAM SUBLIME został wzbogacony w hydrolat z szałwii, olej morelowy, algi chlorella, olej z oliwek, masło shea i witamina E. Za pojemność 30 ml zapłacimy 59,99 zł co uważam za cenę rozsądną i wartą produktu.





Korektor w płynie Sublime 01


       Czym byłby podkład bez idealnego towarzysza, czyli korektora w płynie do pokrycia niedoskonałości, przebarwień czy nieprzespanych nocy. Korektor wyrównuje cerę, kryje niespodziewane krostki i rozjaśnia cienie pod oczami. W moim przypadku kryje świetnie, nie pozostawia dziwnych śladów ani suchych miejsc wokół krostki. Jedynym minusem kosmetyku jest jego opakowanie, które po delikatnym naciśnięciu wypuszcza na nadgarstek zbyt dużą ilość płynu. Wybaczam mu to jednak za nienaganną współpracę z moją cerą. Korektor Sublime wzbogacony został w hydrolat z szałwii, olej jojoba, glicerynę, olej araganowy i witaminę E. W swoim składzie zawiera również składniki o właściwościach ochronnych i przeciwutleniających, co umożliwia również stosowanie dla osób o wrażliwym typie cery. Produkt dostępny jest aż w pięciu odcieniach już za 39, 90 zł.




       Kosmetyki PuroBio stały się dla mnie idealnym rozwiązaniem! Nawet ze względu na częste nakładanie makijażu wiem, że marka idealnie dba o moje potrzeby. Produkty posiadają certyfikaty, są organiczne, przyjazne dla vegan i naturalne dla mojej cery. Z pewnością do nich wrócę, szczególnie do mojego ulubieńca BB cream Sublime. A Ty? Znasz tą markę? Jaki jest Twój ulubieniec w kosmetykach kolorowych?